To nie jest wino dla biednych ludzi

Kalifornia jest winiarską legendą. W zależności od punktu widzenia  – białą albo czarną. Wedle zwolenników tej pierwszej ucieleśnia ona nowoświatową energię i bezpośredniość, które podczas słynnej paryskiej degustacji w 1976 roku pospołu pozwoliły Kalifornii utrzeć nosa wyniosłym, snobistycznym żabojadom i ich przecenionym winom o niewymawialnych nazwach. Czarna legenda, którą utrwalił głośny film Mondovino, pokazuje natomiast Kalifornijczyków jako bezwzględnych imperialistów, unifikujących wina całego świata na swoją modłę, ciągnących je pod gusta amerykańskiej publisi, w stronę hollywoodzkiego efekciarstwa i przewidywalności. By obraz społecznej recepcji kalifornijskiego winiarstwa nie był tak czarno-biały, przypomnieć trzeba też słynne  Bezdroża – film o Kalifornii i jej winach, ale odcinający się od masówki, mówiący o tęsknocie za autentyzmem, w którym pod niebiosa wynosi się staroświecki Pinot Noir kosztem symbolizującego nieznośnie homogeniczną nowoczesność Chardonnay…

Nie bez przyczyny zapodaję takie banalne dość streszczenia, jadę bardziej brykiem niż eseistycznymi wynurzeniami. Okrutna prawda bowiem jest taka, że ja się na kalifornijskich winach w ogóle nie znam. Flirtowałem w początkach degustacyjnych  z Nowym Światem w postaci Chile czy RPA, piło się trochę Australijczyków, po Nową Zelandię wciąż sięgam  z przyjemnością – a w miejscu Kalifornii zieje w mojej winnej edukacji biała plama, niczym na starych mapach.  Czy to kwestia szybko nabytych do nowoczesnego stylu uprzedzeń? Pewnie tak – ale z pewnością  problemem jest także bardzo ograniczona u nas dostępność win kalifornijskich z półki wyższej niż Sutter Home, od małych, ambitnych producentów.

Dlatego z taką radością powitałem zaproszenie na degustację butelek z Kalifornii, organizowaną przez Erika Christiansena i Chrisa Kohlwesa, którzy słusznie dopominają się o obecność win z tego regionu w Polsce, oferując ułatwienia dla importerów, którzy zechcieliby je sprowadzać. Z radością, ale też – cytując niezapomnianą Annę Patrycy – z pewną taką nieśmiałością. Przecież to są wielkie wina kalifornijskie, napakowane, zdopingowane najlepszym suplementem na rynku, czyli punktami Parkera, a ja jestem mały miki i się nie znam.

I cóż,po wszystkim wrażenia mam mieszane. To nie jest moja stylistyka, nie te poziomy alkoholu, nie to drinkability  – ale dobremu procentowi etykiet oddać trzeba sprawiedliwość. Z win białych nieciekawie wypadły dwie interpretacje Sauvignon Blanc – może nie jest tej odmianie pisany los na kalifornijskiej ziemi. Bardziej pozytywne wrażenia zostawiły po sobie pikantne, imbirowo-cynamonowe Napa Valley Albarino 2009 od Petera Franusa oraz krągłe, waniliowe Napa Valley Chardonnay 2005 z Vineyard 8, o nieźle zrównoważonych ustach.

Jeśli chodzi o czerwone szczepy dla regionu anegdotyczne, na dobre słowo zasłużyło Amador County Syrah 2006 od Chaima Di Arie oraz Dry Creek Petite Syrah 2008 z wytwórni Bonneau  – oba dość odrzucające ze względu na oddębowe aromaty, ale gibkie w miarę i pijalne jeśli chodzi o usta. Gibson Ranch Mendocino Sangiovese 2008 z Miner pozostawiło po sobie otrzepujące wrażenie ciamkania bryłek węgla drzewnego zanurzonych uprzednio w kompocie. Los Carneros Pinot Noir 2008 od wzmiankowanego Bonneau miało wszystkie grzechy nowoświatowych Pinotów – w nosie kombinowało szczepowe aromaty z przepalaną beczką, usta zaś były płaskie, niby poprawne, ale kompletnie pozbawione drajwu.

Osobne two thumbs up przeznaczam dla Stagecoach Vineyard  Napa Valley Merlot 2007 z Miner – to wino uwodzicielskie, potężne, o mocnej kwasowości i niezłych taninach.

Jak wiadomo, Kalifornia stoi Cabami. Nie są to łatwe wina. Właściwie to człowiek ma ochotę stanąć na baczność i salutować, krzycząc: – Sir, yes sir! Jest jak podczas szkolenia US Army na pustyni Mojave: sucho, surowo, wymagająco i ciężko. Na szybką promocje oficerską zasłużyły Napa Valley Cabernet Sauvignon 2007 od Petera Franusa (uwaga na tego gościa!) oraz Napa Valley Reserve Cabernet Sauvignon 2006 z Bennet Lane – oba ułożone, sieriozne, długie i hedonistyczne. Zwłaszcza to ostatnie to wino-monolit, o którym niewiele da się powiedzieć, można sobie tylko wokół niego chodzić z rozdziawioną gębą i pokrzykiwać, jak naczelni bohaterowie Odysei kosmicznej.

Naprawdę trudne, jak modelowy wredny sierżant z wąsem z obozu rekrutów, było Napa Valley Cabernet Sauvignon 2007 od Hendry’ego – suche i kurzowate, po prostu trudne w piciu, przynajmniej an tym etapie egzystencji. Gdzieś w połowie stawki zameldował się Cab od Benneta, też 2006, ale nie rezerwowy, oraz Spring Mountain Napa Valley Cabernet Sauvignon 2004 z Vineyard 7.

Niestety, rozkład jazdy naszych ukochanych kolei nie pozwolił mi zdegustować Zinfandeli – z nimi kalifornijskie doświadczenie byłoby pełniejsze. Ale i tak pozwolę sobie wyciągnąć wnioski – przy wszystkich zastrzeżeniach dotyczących mojej ignorancji w temacie.

Otóż, bez zdziwień, to nie jest moja bajka. Ale, jestem o tym przekonany, są to wina w hołdzie Polakowi – pełne, soczyste, bogate, o gigantycznym potencjale sprzedażowym. Mają jednak jedną podstawową wadę. Jest nią cena. Z reguły nie piszę tu o kwestiach finansowych, ale w tym wypadku muszę zrobić wyjątek, bo to sprawa kluczowa. Otóż, z wyjątkiem podstawowych bieli, żadna z butelek, które degustowaliśmy, nie kosztowałaby na naszym rynku mniej niż 100 złotych. Monolitowa rezerwa z Bennet Lane to blisko sto dolarów na półce na miejscu w Kalifornii – u nas więc jakieś 800-900 złotych, zgaduję… Nie wiem, nie potrafię sobie moim reklamiarskim zmysłem póki co wyobrazić modelowego nabywcy takiej butelki – tych Pinotów za 180 zł czy Sangiovese za 150 zł zresztą też nie. Ale żywię nadzieję, że taki ktoś się znajdzie – mniejsza o jego profil psychologiczny, nie musimy przecież pić razem. Ważne, że high-endowe flaszki z takiego kraju i regionu po prostu wzbogacają nasz winiarski rynek. Niech się ziści ten dream of californication.


8 Komentarzy on “To nie jest wino dla biednych ludzi”

  1. rurale pisze:

    Ciekaw jestem jak te wina się starzeją. Co z nich zostaje po upływie czasu, nie przesadzając, na przykład po 5-10 latach. No bo skoro teraz są nie do picia… Niektórzy straszą, że zostaje tylko kawałek drewna i trochę ugotowanego owocu. Ja nie wiem.

    • kubajanicki pisze:

      Też nie wiem i też bym się chętnie dowiedział – bo przy tych cenach właśnie w dojrzewaniu nadzieja. Może któryś z czytelników podpowie, albo zaprosi na 10-letniego Caba 🙂

  2. Ewa pisze:

    Był Cab 2004 z Vineyard 7, którego wspominasz – wciąż nastolatek, pełen soczystego owocu i wcale nieprzebeczkowany, choć ciut za słodki. Niemniej świetne wino. Projektowana cena gorsza: 465 zł.

    • kubajanicki pisze:

      Ano owszem, i Stagecoach Vineyard Merlot też był super… Winnie coś bym dla siebie wybrał na pewno z prezentowanej stawki. Gorzej z cenami – pytanie, czy te 150+ za lepsze butelki to nie jest jednak psychologiczna granica dla polskiego konsumenta… Czas pokaże, ale trzymam kciuki za Erika i Chrisa.

  3. rurale pisze:

    Jednak piłem już kilka win z Kalifornii (raptem kilka, niestety), które bardzo mi się podobały, jak były jeszcze młode. Owszem nowoczesne, gładkie, ale bez sterydów, przesady, potoczyste:), eleganckie bardzo i jednocześnie o wysokim drinkability factor. Na przykład Napanook z Dominus Estate, bordoski blend, oparty głównie na cabie czy czyste syrah z winnicy Qupe. Nie będę polecał bo Rzplitej nikt tym nie handluje:(

  4. To była nierówna degustacja, ale dobrych win trochę było. Syrah był świetny, podobnie jak Petite Sirah (a ten ostatni nie jest dla Kalifornii anegdotyczny jak piszesz, bo zajmuje dużo hektarów).
    No i dobre były Zinfandele. Natomiast mniej dobre były Cabernety, bo były za mało Cabernetowate i za bardzo Shirazowate. Ciekawe jest to że wszystkie miały 14,6 , 14,7 , 14,8 albo 14,9% alk. Ponieważ eksport wina z USA do UE powyżej 15% podpada pod inną taryfę celną, znać w tym umiejętne „nawilżanie” jak to kiedyś ujęła Jancis.
    A co do pytania Rurale to moim zdaniem te Cabernety nie będą dobrze się starzały. Mają za dużo alkoholu, wysokie pH (niektóre >3,75) i mało świeżości. Kalifornijskie Caby świetnie się starzały gdy były robione po europejsku. Teraz to jest zupełnie inny, właśnie „shirazowy” styl. Oczywiście nie mówię o takich europeistach jak Ridge czy Montelena.

    • kubajanicki pisze:

      No proszę, nie wiedziałem, że Petite Sirah ma aż tyle nasadzeń w Kalifornii – bardziej mi się, z klimatów nowoświatowych, z Izraelem dotychczas kojarzył. A niski potencjał starzenia to jest, przy cenach tych win, wiadomość niestety kiepska.

      PS. Ten percentaż to rzeczywiście ładna heca. Mogliby podawać, wzorem Czechów, do drugiego miejsca po przecinku.

      • rurale pisze:

        Wracając do kwestii odkładania w czasie momentu wypicia tych win. W jednym z ostatnich wydań Decantera znalazł się panel kalifornijskich cabów z 2007 (ładny skrót cal cab:) i to był jeden wielki hymn pochwalny na cześć. Nie dość, że wyróżniono mnóstwo win (nie tylko high-endowe etykiety tj. Ridge, Shafer czy Far Niente, ale też pity przez Was na degustacji Peter Franus), to jeszcze wszyscy uczestnicy degustacji podkreślali wybitnie „europejski” styl tych win i ogromny potencjał starzenia właśnie. Większość butelek z tego rocznika, ich zdaniem, może leżeć nawet do 2020 r., a do picia nadają się w wielu przypadkach dopiero w przyszłym roku. Nie mogę rzecz jasna tej kwestii rozstrzygać, ale dla mnie ta sprawa jest bardzo niejednoznaczna.


Dodaj komentarz